Moje pierwsze czynne spotkanie z wolontariatem nastąpiło w roku 2009, gdy w mojej szkole ogłoszono, że są poszukiwane chętne osoby do udziału w listopadowej kweście na rzecz Hospicjum Domowego w Jastrzębiu-Zdroju. Do zapisania się namówiła mnie koleżanka, która brała udział rok wcześniej i, jak sama stwierdziła, było świetnie. Pomyślałam: czemu nie?

Będziemy tam razem, poza tym to tylko godzina, więc co mi szkodzi? Nie szkodziło absolutnie nic.
Do dziś pamiętam, jak fantastycznym przeżyciem było godzinne stanie w dość mroźny, choć słoneczny poranek przy bramie cmentarza, trzymając puszkę i uśmiechając się pogodnie do przechodniów. Każda wrzucona moneta, czasem nawet banknot, były powodem do dumy i radości. Bo wybrano „moją” puszkę. Bo ktoś zupełnie obcy postanowił wspomóc Hospicjum. Nie było wtedy niczego lepszego od możliwości powiedzenia: dziękuję. Już wtedy byłam pewna, że nie będzie to mój ostatni raz. I faktycznie, regularnie, gdy tylko w szkole pojawiało się ogłoszenie o kweście, oczywistym dla mnie było wzięcie w niej udziału. Zarówno w zbiórkach organizowanych pierwszego listopada, jak i tych wiosennych, przeprowadzanych w ramach akcji „Pola nadziei”. W listopadzie 2013 roku byłam też koordynatorem grupy wolontariuszy z mojej szkoły, co wiązało się z całodniowym, nie zaledwie godzinnym, staniem wraz z resztą osób na jednym z cmentarzy. I nie miałam żadnych powodów do narzekania.